Roadstery to jeden z najpiękniejszych gatunków w motoryzacyjnym świecie, który w dodatku służy przede wszystkim do przyjemności. Nie są praktyczne, pomieszczą tylko dwie osoby i niewielki bagaż, za to z całą pewnością sprawiają najwięcej frajdy ze wszystkich samochodów! Dlaczego więc jest ich coraz mniej? Właśnie dlatego, że wszyscy pokochali wielkie SUV-y i chcą mieć auta do wszystkiego. A to niestety czasem oznacza, że piękno samo w sobie zwyczajnie się już nie sprzedaje.
Mało brakowało, żeby kolejna generacja Z4 w ogóle nie zobaczyła światła dziennego. I choć to dziwna sytuacja, przed „śmiercią” uratowała ją… Toyota. Poszukując bazy dla nowej Supry zgłosili się do BMW i zaproponowali współpracę. Tak oto dzięki Japończykom mamy dziś trzecią odsłonę Z czwórki, co mnie niezmiernie cieszy. Tym bardziej, że choć słyszałam wiele słów krytyki pod jej adresem, że rozpłaszczona i tył nie pasuje do przodu, ja mam do tego auta wiele miłości. Śmiem nawet twierdzić, że to najładniejsze Z4 ze wszystkich generacji.
Co ciekawe, choć Z4 jest bratem bliźniakiem Supry, mamy do czynienia z zupełnie innymi samochodami. Nie tylko z zewnątrz, ale przede wszystkim w charakterze i przeznaczeniu. Toyota jest typowym zadziornym sprinterem, za to BMW zachowało wszystkie cechy bulwarowego roadstera. Pierwsza rzecz, jaką zrobiłam zaczynając kilkudniowy test to przejażdżka nad Zegrze, oczywiście z otwartym dachem i wcale nie szybko. Nie dlatego, że Z4 nie ma potencjału tylko dlatego, że tak się nim podróżuje najpiękniej. Dzień był długi i słoneczny i poczułam, jak bardzo lubię samotne wypady autem, które czuję i które mnie w sobie rozkochuje.
Cieszę się, że BMW porzuciło ideę twardego dachu na rzecz miękkiej, materiałowej konstrukcji. Dzięki temu środek ciężkości jest niżej, lepsze jest też rozłożenie mas, a Z4 wygląda lżej i przyjemniej. I choć rzeczywiście uwielbiam tym autem podróżować „bulwarowo”, to jednak jak mi przyjdzie ochota, jest czym zaszaleć. Trzylitrowy, sześciocylindrowy silnik o mocy 340KM z genialnym momentem 500Nm rozpędza Z4 w 4,5 sekundy do setki. Napęd oczywiście na tył, więc jak popada to zaczyna się zabawa. Za to na suchej nawierzchni klei się do drogi i pokonywanie zakrętów jest czystą rozkoszą. Niestety im cięższa noga tym gorzej ze spalaniem i przy ostrzejszej jeździe dobrnęłam do 11 litrów. Cóż, przecież nie dla oszczędności kupuje się roadstera!
We wnętrzu nic nie zaskakuje, bo Z4 jest typową beemką. Bardzo solidnie i dobrze skrojona tapicerka, doskonale leżąca w rękach kierownica i oczywiście wszystko działa bez zarzutu, włączając w to audio Harman Kardon. Oprócz ładowarki indukcyjnej, która podgrzewała mój telefon do czerwoności aż padał z wycieńczenia, co pewnie natychmiast będąc właścicielką zgłaszałabym do serwisu. Otwierając dach, co możemy zrobić podczas jazdy do 50km/h, trzeba tylko uważać, żeby nie pomylić guzików. Ten od dachu jest dokładnie obok hamulca ręcznego, więc chwila nieuwagi może przysporzyć sporo stresu.
Poczułam, że BMW Z4 jest autem, które w zupełności wystarczyłoby mi do codziennej jazdy. W sumie już nie pamiętam, kiedy musiałam zabierać ze sobą mnóstwo bagażu, więc 281 litrów pojemności plus miejsce za fotelami absolutnie mi wystarczą. Większość czasu podróżuję sama, jak zamknę dach to mam cichutko w środku. A jak mi przyjdzie ochota w słoneczny dzień, to mam przyjemność jazdy z otwartym dachem. Po co mi więcej do szczęścia? Niestety ta wersja w pełnym wyposażeniu kosztuje prawie 380 tysięcy, więc bez wygranej w totka póki co nie mam szans. Rozstałam się z Z czwórką z nieskrywanym żalem i szczerze mam nadzieję, że jeszcze mnie kiedyś odwiedzi.
fot. Robert Seroczyński
Leave a Reply