Wrangler był, jest i będzie moim pierwszym wyborem, bo kocham go całym moim motoryzacyjnym sercem. Na pytanie, jaki samochód sobie kupię kiedy wreszcie dozbieram w śwince skarbonce, bez namysłu odpowiadam, że będzie to Jeep z okrągłymi jak u misia oczami z przodu. I w ogóle nie przeszkadza mi fakt, że na co dzień nie jest najpraktyczniejszy i kompletnie mija się z ideą auta miejskiego. I co z tego? Za to dowiezie mnie dosłownie wszędzie. Oprócz niesamowitych zdolności terenowych Wrangler ma w sobie to „coś” , co powoduje u mnie przyspieszone bicie serca. Nawet, jeśli jest głośny i przy większych prędkościach ciężko się dogadać z pasażerem. Do dziś. Bo oto przybył on – Wrangler hybrydowy, z wtyczką na prąd! Cichy, wręcz bezszelestny, za to z diabłem pod maską.

Z zewnątrz niby ten sam. Piękny, kwadratowy z okrągłymi reflektorami i charakterystycznym grillem. Wydawało mi się, że dobrze go znam, dopóki nie wcisnęłam guzika Start/Stop. I zamiast ryku spod maski nastała cisza. Uwierzcie mi, że było to najdziwniejsze przeżycie, jakiego doznałam przez kilka ostatnich lat testowania samochodów. Najpierw odruchowo pomyślałam, że się zepsuł, bo tak bardzo nie pasowała mi w głowie koncepcja Wranglera na prąd. Jednak po wciśnięciu pedału gazu szybko się zorientowałam, że to był genialny pomysł, bo dosłownie wcisnęło mnie w fotel.

Hybrydowy Wrangler z wtyczką ma dwa silniki elektryczne – jeden o mocy 61KM, a drugi 145konny. Do pełni szczęścia jest oczywiście dwulitrowy silnik spalinowy i wszystkie trzy razem dają piękną moc 380KM i 637Nm! I oto Jeep stworzył najmocniejszego w Europie Wranglera a ja w ten sposób stałam się największą fanką prądowego jeżdżenia. Co najważniejsze, doskonałe możliwości terenowe pozostały bez zmian, a baterie wylądowały pod stalową płytą, żeby podczas off-roadowych wypraw nie stała im się krzywda. I teraz wyobraźcie sobie jazdę w błocie, wykrzyże i ciężkie podjazdy bez decybela głośności! Leśnicy powinni być zachwyceni, a tym bardziej zwierzaki, którym to jednak zawsze bardzo musiało przeszkadzać.

Z naładowaną baterią na samym prądzie Wrangler 4xe przejedzie 50 km, czyli typowo dla plug-inów. Ważne, żeby wystarczyło na wybryki poza asfaltem. I co ważne, to już nie jest typowa, surowa terenówka. Znajdziemy w nim wszystko, do czego już tak bardzo zdążyliśmy się przyzwyczaić: kamery, nawigację, dotykowy ekran, Apple Car Play i Android Auto. Na szczęście Wrangler nie gubi swojego charakteru i wciąż czuję się w nim jak prawdziwy twardziel wyruszający na przygodę. Teraz jeszcze dodaje mi wrażeń w przyspieszeniach. Wyobraźcie sobie prawie 2 i pół tony, które 100km/h osiągają w 6,4 sekundy. Szatan przy Wranglerze 4xe jest miłym panem z sąsiedztwa.

Do pełni szczęścia prądowy Wrangler z wtyczką jest rozbieralny. To oznacza, że można go roznegliżować i zrobić z niego terenowego kabrioleta. Co prawda cała procedura wymaga trochę wysiłku i czasu, a dodatkowo trzeba się upewnić, że nie będzie lało. Bo złożenie go „do kupy” nie jest wcale takie proste. Za to frajdy z jazdy jest jeszcze więcej. Niestety prądowa wersja nie będzie dostępna w krótkim nadwoziu, bo po prostu nie ma gdzie upchnąć baterii i dwóch dodatkowych silników elektrycznych. Ale i tak jest pięknie. Zastanawiałam się, jaką wersję chciałabym dla siebie, bo jest w czym wybierać. 10 kolorów nadwozia, soft topy i hard topy. To by była najtrudniejsza decyzja w moim życiu tym bardziej, że przekroczyłaby barierę 300 tysięcy złotych. No cóż, ale miłość nie wybiera. A prądowego Wranglera pokochałam jeszcze mocniej, choć wydawało mi się to niemożliwe.