Lexus od dawna jest symbolem luksusowego podróżowania i aż ciężko uwierzyć, że istnieje raptem od 1989 roku. Niech was nie zmyli młody wiek tej marki, bo nad pierwszym LSem pracował dzielnie sztab ludzi, którzy postawili sobie jasny cel: stworzyć auto tak idealne, żeby zmiotło niemiecką konkurencję. Skala przedsięwzięcia była niezwykła. Do stworzenia dzieła zebrał się imponujący zespół, składający się sześćdziesięciu projektantów, tysiąca czterystu konstruktorów, dwóch tysięcy trzystu techników i dwustu mechaników. Ręka w rękę przez 6 lat skonstruowali aż 400 prototypów, które były testowane i rozbijane w nieskończoność. I dopiero wtedy, kiedy uznali, że LS jest gotowy, pokazali go światu. Japońska limuzyna szybko podbiła serca klientów, a konkurencja kupowała egzemplarze tylko po to, żeby je rozkręcić do ostatniej śrubki i odkryć tajemnice ideału.

Nie jestem wielką miłośniczką limuzyn, bo zdecydowanie nie jest to samochód stworzony dla moich potrzeb. Nie jestem przecież prezesem wielkiego przedsiębiorstwa, więc podróżowanie krążownikiem z milionem wygód to nie moja bajka. Jednak LS to prawdopodobnie jedyna limuzyna, w której umiałabym się odnaleźć na co dzień. Piękna linia nadwozia z genialnie narysowanym, ogromnym grillem w kształcie klepsydry, ma w sobie lekkość i wdzięk. Jestem wielką fanką designu współczesnych Lexusów i LS ma w sobie wszystko, co kocham. Przede wszystkim nie krzyczy z daleka, że kosztuje dużo i jest „na bogato”. Jest elegancki, nie ocieka złotem, za to daje poczucie wyrafinowania.

Wnętrze zachwyca jakością wykonania. Luksus czuje się w detalach, które są najwyższej jakości, a nie w krzykliwych bajerach. Pracownicy w fabryce Tahara muszą spełniać bardzo wysokie wymagania. Do pracy przy wnętrzu LSa dopuszczani są tylko ci fachowcy, którzy potrafią złożyć origami w kształcie kota jedną ręką i w maksymalnie 90 sekund. To test na wyczucie, sprawność i umiejętności. Dlatego nie dziwi mnie fakt, że wszystkie przeszycia na tapicerce mają tak idealny kształt. Najwięcej komfortu znalazłam oczywiście z tyłu, bo przecież to jest miejsce godne prezesa. Dwa oddzielne fotele z pełnym sterowaniem klimatyzacją i multimediami, włączając w to telewizory, to nic nowego. Genialna jest jednak funkcja otomany, którą włączyłam odpowiednim przyciskiem. I wtedy przedni fotel pasażera złożył się, robiąc przestrzeń dla przedłużonej kanapy z tyłu. Do tego kilka odmian masażu, dobry film, genialne audio Mark Levinson z 23 głośnikami i kilometry mijają nie wiadomo kiedy.

Ponieważ nie jestem prezesem, zajęłam jednak miejsce za kierownicą. I tu zaczyna się dylemat, który z cała pewnością dotyczy wszystkich właścicieli LS-ów. Gdzie jest lepiej? Wiem jedno. Gdybym była bardzo ważną panią jeżdżącą na narady zarządu, na pewno woziłabym się sama. Hybryda oparta na 3,5 litrowej V-szóstce, o łącznej mocy 359KM rozpędza masę dwóch i pół tony w 5,5 sekundy do setki. I tak z godnością płynie się przed siebie do momentu zmiany trybu jazdy na Sport+. To, co się wtedy dzieje jest naprawdę imponujące. Wielka limuzyna przeradza się w zwarty bolid, doskonale reagujący na każde wciśnięcie gazu, klejący się do drogi, dając potężną dawkę adrenaliny. O nie, z całą pewnością nikt by mnie nie zmusił do jeżdżenia na tylnej otomanie, nawet kusząc masażem gorącymi kamieniami.

Jak się pewnie sami domyślacie, za limuzynę trzeba słono zapłacić. Cóż, najwyższa jakość wykonania i luksus jest od zawsze w zasięgu ręki tylko dla najbogatszych. Cena LSa zaczyna się od 510 tysięcy złotych, a za wersję Otomenashi trzeba zapłacić aż 680 tysięcy. To jest ten moment, kiedy sobie uświadamiam, że samochód kosztuje tyle, co ładne mieszkanie w Warszawie i robi mi przez chwilę się słabo. Gdybym jednak była prezesem, z cała pewnością wybrałabym LSa, bo jest piękny i daje mnóstwo czystej przyjemności z jazdy. Może kiedyś? Kto wie…

fot. Robert Seroczyński