Bezwarunkowa miłość to rzadka przypadłość, akceptująca wszelkie niedogodności i kaprysy. Każdemu takiej życzę, bo to cudowne uczucie. Zwłaszcza w momentach spełnienia, bliskiego kontaktu i obcowania z obiektem westchnień. Tak mam z Wranglerem i nikt mi w tej kwestii nie przemówi do zdrowego rozsądku. Dawno już wyrosłam z konieczności tłumaczenia się komukolwiek z moich wyborów, a ten jest i pozostanie pierwszym na mojej liście „must have”.

Prawda jest taka, że ilu właścicieli tyle różnych Wranglerów. Jedno się jednak nie zmienia. Żaden z nich nie próbuje być słodkim chłopcem, a ja zawsze miałam słabość do łobuzów. Częstą przypadłością miłośników jednej marki jest poddawanie w wątpliwość nowych modeli, które i tak z czasem zaczynają być uwielbiane. O JL usłyszałam dużo gorzkich wypowiedzi, w które – jak każda zakochana kobieta – nie zamierzałam wierzyć. Tym bardziej, że w moje ręce trafiła topowa wersja Rubicona, która do grzecznych nie należy. Reduktor, elektromechaniczne blokady przedniej i tylnej osi, rozłączany przedni stabilizator, wciąż kwadratowe nadwozie, a do tego grzane fotele i jednak bardziej komfortowe wnętrze. Czego można chcieć więcej od życia?

Fakt, że Wrangler potrafi się pięknie zabawić w terenie jest absolutnie niezaprzeczalny. Do tego naprawdę nikogo nie trzeba przekonywać tym bardziej, że ten konkretny Rubicon dostał w prezencie stalowe płyty chroniące podwozie i zupełnie niezłe 32calowe koła obute w opony Mud Terrain. Miałam nawet plan, żeby go rozebrać, ale bez wsparcia poległam. Tym bardziej, że lusterka montowane są w drzwiach i to nie jest akurat najlepszy pomysł. Poza tym padało i jak sobie wyobraziłam całą procedurę składania go z powrotem, lekko się wystraszyłam. Nic to. Wskoczyłam do niego z radością stwierdzając fakt, że nowy Wrangler wciąż ma w sobie pewną urokliwą szorstkość i nie stał się typową bulwarówką.

JL jest od poprzednika ciut większy, ale też aż 100 kilogramów lżejszy. To oczywiście zasługa lekkich materiałów, w tym stopów magnezu, z którego wykonano tylne drzwi. Brzmi dobrze tym bardziej, że waga w terenie ma naprawdę ogromne znaczenie. Sporo krytyki dostało się nowemu Wranglerowi za zaprojektowaną przez Chrisa Piscitellego aerodynamicznie wygiętą osłonę chłodnicy. Moim zdaniem niezasłużenie, bo dzięki temu stał się jeszcze bardziej charakterny.  Cóż, obiektywizm w tym przypadku nie jest moją mocną stroną.

Jeep pięknie bawi się formą i lubi się chwalić. Słusznie, bo przecież historia Wranglera napawa dumą. Mały Willys na przedniej szybie i dźwigni zmiany biegów, znaczki 1941 z rokiem narodzin marki pokazują wszystkim z kim mamy do czynienia. Choć przecież sama linia jest tak rozpoznawalna, że chyba nie ma człowieka na Ziemi, który mógłby Wranglera pomylić z jakimkolwiek innym samochodem. Nikogo nie dziwi fakt, że przy swoim prostym nadwoziu w testach Euro NCAP dostaje jedną gwiazdkę. Coś za coś. Jeśli potrzebujecie auta z napędem na cztery łapy, które jest podobne do wszystkich innych i zapewnia komfort na miarę cywilnego auta – to nie Wrangler. Na szczęście!

Opiekuję się ostatnio starszym bratem JL-a, zwanym czule Szerszeniem. Myślałam, że w porównaniu z nim jazda po asfalcie będzie bardziej komfortowa. Nic z tego. Może odrobinę precyzyjniej trafia tam, dokąd chcemy jechać. Wyciszenie nowego Wranglera też na szczęście nie do końca działa, dialog wewnątrz auta wymaga zdarcia głosu a i tak osoba na kanapie z tyłu słyszy co trzecie słowo. I dobrze, bo to nie jest Mercedes G i hałas przy większych prędkościach wpisany jest w klimat tej konstrukcji. Muszę jednak przyznać, że czuje się pewne elementy „ucywilizowania” Wranglera. Przyzwyczajona do surowego Szerszenia mocno się zadziwiłam na widok ogromnego 8,5 calowego wyświetlacza, reagującego na dotyk. Hmmm, pełna nowoczesność! Diesela pod maską słychać i w ogóle mi to nie przeszkadza. Inna sprawa, że w przypadku Wranglera nie umiem się czepiać czegokolwiek. Miłość… Nie poradzę. Tak już mam i najlepszy antydepresant na świecie stoi ostatnio w moim garażu. Jak smutno i źle – tylko on. I życie od razu nabiera koloru!