Myśląc o samochodach, które kiedykolwiek w życiu polubiłam, znajdzie się wśród nich sporo takich, które wcale nie są z górnej półki premium. Niektóre auta po prostu budzą sympatię i dają z siebie to „coś” albo wręcz przeciwnie – potrafią nas zrazić swoją osobowością. A ja lubię normalne samochody. Pisząc „normalne” mam tu na myśli takie, które zostały stworzone głównie do jazdy po mieście, pozwalając jednocześnie na fajny wypad za miasto. No i oczywiście w rozsądnej cenie. Co akurat w przypadku Hondy Jazz jest niestety jej najsłabszą stroną…
Jednak Jazz od zawsze był „normalnym” samochodem, z tym trudno definiowalnym czynnikiem budzącym dobre uczucia. I co ciekawe, nigdy nie był to typowy designerski gadżet w klimacie Fiata 500. Ot po prostu autko na miasto. Jak więc Honda Jazz potrafiła odnieść prawdziwy sukces rynkowy? Uwierzcie mi, nie spotkałam nikogo, kto by na nią powiedział złe słowo! Na to składa się wiele czynników: przestronność, przyjemność prowadzenia, ułatwienia w pakowaniu bagażu i prostota obsługi. I jak się to wszystko wrzuci do jednego worka to nagle się okazuje, że jest nam przyjaźnie i wcale nie chce się wysiadać. I taka to już magia Jazza od lat. Jak z przyjaciółką od serca. Nie musi być najpiękniejsza i super efektowna. Ważne, żeby była kochana. Jak więc pojawiła się nowa generacja Hondy Jazz anno domini 2020 wiedziałam, że musi wpaść w moje ręce.
Honda Jazz ma teraz dwie twarze. Jedną zupełnie zwyczajną i drugą – trochę upodobniającą ją do małego crossovera. Z resztą nazywa się Crosstar, bo ma relingi, jest ciut podniesiona i bardzo jej to pasuje. Uroczy jasnoniebieski lakier dodał jej uroku, łypnęła na mnie miłym wyrazem przednich reflektorów i już wiedziałam, że mi się podoba. Tylko jedno pytanie zaprzątało moje myśli. Popsuli czy nie popsuli? Czy ma te same plusy, co poprzednie generacje? Pierwszy kamień z serca to widoczność. Jazz zawsze z tego słynął i na szczęście ciągle jest w tej kwestii mistrzem. Mam wrażenie, że jestem w stanie dostrzec każdy kamień na drodze i wszystkie, nawet najdrobniejsze elementy krajobrazu dookoła. Kolejny plus to łatwość obsługi. Trochę się bałam, że nowoczesny wyświetlacz z dużą ilością opcji położy sprawę. Znalezienie wszystkich funkcji jest jednak proste jak elementarz pierwszoklasisty. W dodatku klimatyzacja i głośność audio mają normalne pokrętła, za co jestem gotowa napisać list dziękczynny do Hondy!
Ja wiem, że technologicznie świat idzie do przodu i powinnam się rozpisać o wielu super funkcjach czynnego i biernego bezpieczeństwa. Jest ich sporo i na całe szczęście Jazz nadąża za postępem. Dla mnie najważniejsza była jednak obecność legendarnego systemu Magic Seats, bez którego Honda Jazz przestałaby mieć rację bytu. Na czym to polega? To banalnie proste składanie siedzeń z tyłu z prędkością światła, które w magiczny sposób tworzą równą podłogę z bagażnikiem. I można tam włożyć telewizor, szafkę, lodówkę czy co komu do głowy przyjdzie. To czary, które w Hondzie Jazz uwielbiam i nikt nie próbował jej tego pozbawić.
I teraz będzie najdziwniejszy aspekt, z którym w sumie nie wiem co zrobić. Jazz jest dostępny tylko w hybrydzie. Nie ma żadnej innej opcji silnikowej, choć trzeba przyznać, że ta sprawuje się naprawdę świetnie. Silnik ma pojemność 1,5, co jak na tak małe autko już wyjściowo powinno wystarczyć. Do tego są jeszcze dwa silniczki elektryczne, które wspomagają cały napęd i generują w sumie 109KM. Jest dobrze i nie czuje się „zamulenia”. W dodatku udało mi się nawet osiągnąć spalanie z „czwórką” z przodu, więc czapka z głowy za oszczędność. Polubiłam się z Hondą Jazz w hybrydzie, więc teoretycznie nie powinnam od niej niczego wymagać. Jest w tym wszystkim tylko jeden szkopuł. Za moją przyjaciółkę od serca w wersji Crosstar musiałabym zapłacić…. 112 tysięcy złotych! I to niestety trochę za duża cena nawet za przyjaźń na długie lata. Szkoda. Co nie zmienia faktu, że nie da się jej nie lubić i życzę Hondzie Jazz z całego serca znalezienia wielu kochających właścicieli.
Fot. Robert Seroczyński
Leave a Reply