Do marki Volvo będę mieć sentyment do grobowej deski. Mieliśmy w rodzinie model 144 i dwie 245-tki pod rząd, a jedną z nich jeździłam zaraz po odebraniu prawa jazdy. Ogromne kombi nie tylko mieściło w bagażniku naszego wielkiego psa rasy Bernardyn, ale przede wszystkim nauczyło mnie parkowania „na żyletki” i pozostawiło we mnie ciepłe uczucia na zawsze. Tym bardziej, że Volvo nigdy nie zawodzi. Jest prekursorem najnowszych rozwiązań technologicznych, które mają dbać o nasze bezpieczeństwo i słynie z wygody podróżowania. I to się na szczęście nie zmieniło.

Motoryzacyjny świat gna nas w stronę prądu i bez względu na to, czy jesteśmy za czy przeciw, to tak już będzie. Mnie w tym akurat raduje zupełnie coś innego niż ekologia, bo póki nie jeździmy na prąd z odnawialnej energii to sprawa jest wciąż dyskusyjna. Wykorzystanie prądu daje naprawdę dużo frajdy, bo jest dynamiczniej i ciszej. I chyba jednak mój wybór to hybryda plug-in. I taka właśnie wersja Volvo XC40 trafiła w moje ręce. Najmniejszy SUV w rodzinie wcale nie jest taki mały i to była pierwsza rzecz, która mnie zachwyciła. To jest naprawdę bardzo poważny podróżnik! Z ciekawości porównałam pojemność bagażnika ze starszym bratem, czyli XC60. I mocno zadziwił mnie fakt, że w XC40 jest raptem 8 litrów mniej. To ja się nie mam nad czym zastanawiać. Tym bardziej, że od dawna nie jeździło mi się żadnym autem tak dobrze.

Piękna polska jesień, doskonały podróżnik pod domem i wolny weekend. Tercet idealny! Niewiele myśląc zapakowałam kilka niezbędnych rzeczy i ruszyłam eksplorować Dolny Śląsk, który ciągnął mnie do siebie od dawna. Ruszyłam przed siebie i po kilkudziesięciu kilometrach poczułam to, co zawsze w Volvo. Jestem w domu! Jest cudownie wygodnie, wszystko mam od ręką, auto prowadzi się doskonale, a moja ulubiona muzyka wybrzmiewa z genialnego systemu audio Bowers & Wilkins. I pomimo świadomości podróżowania najmniejszym SUVem Volvo miałam tyle przestrzeni, że hasło „mały” zmieniło swoje znaczenie.

Kolejne kilometry pozostawiałam za sobą, kompletnie nie odczuwając dyskomfortu podróży. Nawet nie miałam odruchu, żeby zjechać na kawę stację benzynową, bo za dobrze mi się jechało. Silnik 1,5 połączony z elektrykiem daje razem moc 262KM i „dopalenie” prądem docenia się zwłaszcza przy wyprzedzaniu. XC40 przyspiesza do setki w 7,3 sekundy i dynamika jazdy jest jak cała filozofia Volvo – taka jak trzeba, żeby było idealnie. Najbardziej jednak zachwyciło mnie zawieszenie. Takie akurat. Miękkie na tyle, żeby było komfortowe, ale jednocześnie zwarte i trzymające auto przyklejone do drogi na zakrętach. Majstersztyk.

Trochę się pobawiłam w wybieraniu trybów jazdy, bo mamy do wyboru trzy. Pure, czysto elektryczny, Hybrid, czyli po prostu hybryda i Power. Ten ostatni naprawdę znacząco poprawią dynamikę jazdy i jak się ma ochotę na odrobinę szaleństwa w SUVie, to proszę bardzo. Co ciekawe, żadnym modelem Volvo nie pojedziemy już szybciej nż 180 km/h. Taka jest filozofia marki i w sumie wcale mi to nie przeszkadza, bo i tak nigdzie w Polsce nie da się pojechać szybciej. To celowe działanie, które ma nam przemówić do rozsądku. Kto jak kto, ale akurat Volvo opiekuje się kierowcami od zawsze.

Dojeżdżając do Wałbrzycha nie mogłam się nadziwić, że to już. Jak to się stało i kiedy to minęło? Magia Volvo zrobiła swoje. XC40 jest tak bardzo akurat, że będą mieli z niego frajdę zarówno single jak i rodzinni kierowcy z dziećmi i z psem. Do pełni szczęścia potrzebny jest jeszcze wallbox w domu z panelami fotowoltaicznymi i w ten sposób można ratować świat jeżdżąc codziennie 50 km na czystym prądzie. Bardzo mi się taka koncepcja podoba. No i oczywiście na początek trzeba znaleźć minimum 205 tysięcy złotych. Niestety nie mam, ale tym razem muszę przyznać, że to rozsądna cena. Za auto, z którego nie chce się wysiadać i prawie można w nim zamieszkać? Czemu nie!

fot. Robert Seroczyński