MINI jest gadżetem, ma cieszyć i sprawiać masę radości. Tak ma od lat, czyli odkąd wymyślił go Alec Issigonis lata świetlne przed tym, jak legendarną markę wskrzesiło BMW. Miałam przyjemność być właścicielką ostatniego rocznika starego MINI Coopera, który był wtedy pod skrzydłami Rovera. To było nieprawdopodobnie urocze i kochane autko, którym jeździłam z Warszawy nad polskie morze, z koniecznością tankowania pod Elblągiem. Bak był śmiesznie mały, podobnie jak bagażnik, do którego mieścił się tylko chiński namiocik w wersji mikro. Zasuwał jak szalony, a i tak nikt na drodze nie traktował mnie poważnie. To były piękne czasy i tak się cieszę, że kontynuacja legendy jest równie kultowa, bo z tym przecież bywa różnie.

Clubman był zawsze jedną z najzabawniejszych wersji MINI. W latach 70-tych wymyślono mu drzwi do bagażnika, które się otwierały jak szafa. Pomysł jak zwykle w przypadku tej marki szalony, ale znalazł wielu zwolenników. W MINI – jak sama nazwa wskazuje – nic nie jest duże. Uchylne dwie klapki otwierane na boki tez nie należały do największych, ale za to dawały dobry dostęp do i tak niezbyt pojemnej części bagażowej. Magia i wdzięk tej marki przepadłyby z kretesem, gdyby nie BMW. I za cudowną kontynuację legendy należą się wielkie brawa i order.

Wróćmy z przeszłości do tego, co dziś. I jest wciąż pięknie! W moje ręce trafił Clubman CooperS, który jest jednym z najbardziej pożądanych gadżetów współczesnej sztuki użytkowej. Nie żartuję! Wystarczy na niego rzucić okiem i widzę go oczami wyobraźni na wystawach współczesnego designu. Clubman już nie jest taki MINI, bo ma ponad cztery metry długości i rozstaw osi „aż” 2,67metra, czyli aż 10 cm więcej niż zwykła wersja pięciodrzwiowa. Trzeba przyznać, że z tymi gabarytami jest mu do twarzy. W końcu mamy do czynienia z kombi o pojemności 360 litrów. Jak dziwnie by to nie zabrzmiało…

We wnętrzu odnalazłam wszystko, co znam i kocham. Ogromny, okrągły ekran i przyciski, które wyglądają trochę jak w gadżeciarskim, małym samolocie. Co ważne, lekkie powiększenie Clubmana w stosunku do innych modeli MINI sprawiło, że z tyłu jest miejsce dla dorosłych ludzi, a nie dla krasnali. I to jest naprawdę duża zaleta. Prawdę mówiąc gdybym się kiedyś zabawiła w konfigurowanie MINI dla siebie, to szerokim łukiem omijałabym wykończenie wnętrza w wersji „piano black”. Takie historie zostawmy Toyocie, a w MINI ma być wdzięcznie. Śmiesznie, że zamiast wyświetlacza typu head-up wciąż mamy do czynienia z małą, wysuwaną szybką zamiast informacji na szybie. Ale nic to, i tak wyposażenie jest na poziomie BMW.

Małe kombi jest wciąż gokartem i to jest najważniejsze. W wersji Cooper S pod maską pracuje dwulitrowy benzyniak o mocy 178KM rozpędzający MINI do 100km/h w 7,2 sekundy. Szału nie ma, ale jest dynamicznie. I co najważniejsze, styl jazdy jest wciąż niezmienny. Dość sztywno zestrojony trzyma się drogi jak mały wariat i cały czas rwie przed siebie. Aż by się chciało bryknąć nim na górskie, kręte dróżki, na których czułby się idealnie. Byle tylko nie wpadać w dziury w jezdni, bo niestety jednak się to odczuwa. Ważne, że gra Harman Kardon, wszystko się we wnętrzu świeci na kolorowo i każdy jesienny dzień staje się dużo weselszy.

Clubman to optymalna wersja MINI dla tych, którzy wciąż chcą się wyróżniać, ale potrzebują odrobinę więcej praktyczności. Może lodówki nie da się nim przewieźć, jednak zawsze trochę więcej miejsca i łatwy dostęp do bagażnika ułatwiają życie. Dla mnie to cudowny Inspektor Gadżet i jak tylko z nim obcuję, to się nim muszę nacieszyć do woli. I oczywiście ciągle otwieram i zamykam urocze drzwiczki z tyłu. Ile nam potrzeba w śwince skarbonce? MINImum 130 tysięcy. Uwierzcie mi jednak, że wybierając swoją ulubioną konfigurację, ciężko na tym poprzestać.