Są na świecie różne samochody. Takie, które się kocha i takie, które się po prostu lubi. Niektóre służą do podróżowania, inne do ścigania, a jeszcze inne do zwinnego poruszania się po mieście. Wśród tych wszystkich pojazdów jest jeden, który stanowi odrębny byt i jest moim marzeniem odkąd sięgam pamięcią. G Klasa, czyli słynna Gelenda, stworzona ku nieskończonej radości. Niestety przez swoją doskonałość tak bardzo trzyma cenę, że kupienie używanego egzemplarza wciąż graniczy z cudem, a na szczęście w cuda wciąż zdarza mi się wierzyć. Tak się złożyło, że pierwsze prace na Gelendą rozpoczęły się w 1972 roku, kiedy to mała Zientara przyszła na świat i pewnie coś tu jest na rzeczy… Była spartańska, prosta, nie do zdarcia i miała swój niepowtarzalny urok. Bardzo szybko okazała się sukcesem, bo wariatów na Ziemi nie brakuje.

Z każdą nową odsłoną G Klasy wiąże się niepokój i poruszenie wśród jej wielbicieli. I choć od dawna wnętrze jest luksusowe i bardzo „mercedesowskie”, to jednak są pewne elementy charakterystyczne, które muszą pozostać i basta. Gdyby na przykład ktoś pokusił się o zaokrąglenie kształtów Gelendy, albo – strach pomyśleć – zrezygnował z zewnętrznych zawiasów drzwi, przez które trzeba nimi mocno trzasnąć, lamentom nie byłoby końca. Pierwszy raz zobaczyłam ją w zeszłym roku podczas Moto Classic na Zamku Topacz i odetchnęłam z ulgą. Wystające migacze, pionowa szyba z przodu, boska kanciastość – uff, wszystko jest tak jak powinno być. Tylko w środku zrobiło się jeszcze bardziej luksusowo. Trudno się dziwić, bo przecież dziś Gelendą nie jeżdżą żołnierze, tylko gwiazdy rocka, biznesmeni i znani aktorzy. Biała skóra, wentylowana i ogrzewana w zależności od  kaprysu właściciela, dwa 12 calowe wyświetlacze, audio Burmester i masaż to tylko niektóre przyjemności, które umilają właścicielowi pokonywanie błotnistych, ciężkich szlaków. Teren to coś, co G-klasa kocha najbardziej i można się nim delektować w prawdziwie komfortowych warunkach.

Konstrukcja Gelendy wciąż jest mistrzostwem świata, a rozwój technologii tylko jej służy. Zwiększono jej prześwit, obniżono masę aż o 170kg i zawieszono na ramie, która jest o połowę sztywniejsza od poprzedniej. Reduktor i trzy elektronicznie kontrolowane dyferencjały dają poczucie, że to ciągle genialne mechanicznie auto, które w terenie nie jest sterowane wyłącznie komputerem i czujnikami. G-klasa  jest jednym z najlepszych samochodów terenowych i na tym Mercedes skupia się najbardziej. To cieszy, bo przecież większość egzemplarzy nigdy nie zobaczy błota czy piaszczystej drogi. Nie szkodzi. Ważne jest to, żeby off-roadowa legenda nie zepsuła sobie opinii przez choćby jedno małe niedopatrzenie. Gelenda wjedzie wszędzie i wyjedzie z najgorszych opresji, masując jednocześnie plecy, żeby skoncentrowany kierowca miał poczucie pełnego zaopiekowania. I jak jej nie kochać!

Ci, którzy pamiętają podróżowanie Gelendą po normalnych, asfaltowych drogach wiedzą jakie to uczucie. Trzeba przyznać, że udało się zniwelować bujanie na boki i niepewność, z jaką pruło się przed siebie ogromną konstrukcją. Nowa G-klasa zachowuje się z większą stabilnością i daje komfort, jakiego brakowało poprzednikom. Mam wrażenie, że choćby pod tym względem mój ideał stał się jeszcze bardziej idealny, jeśli to w ogóle możliwe. No i jeszcze jedna, nieopisana radość, bez której nie wyobrażam sobie Gelendy. V8 pod maską, doskonały pomruk i przyspieszenie, które przy tej masie i kwadratowości niezmiennie robi na mnie wrażenie. Mam pewną ideę, która mi towarzyszy od dawna i zastanawiam się jak zachęcić banki do wprowadzenia jej w życie. Na takie samochody jak G-klasa powinno się udzielać kredytów hipotecznych. Można w niej mieszkać i z całą pewnością nie zepsuje się przez następne trzydzieści lat. Jeśli kiedyś będzie to możliwe jestem gotowa sprzedać mieszkanie i zadomowić się w Gelendzie. Fajny miałabym adres zamieszkania… fot: Agnieszka Błażewska