Tak to już jest, że złośliwość losu i natury potrafi płatać figle. Ostatnio wbiło mnie w rutynę praca-dom i zaczęło mnie nosić, a perspektywy na wolny weekend były niestety zerowe. Każda próba zaplanowania jakiejkolwiek wyprawy kończyła się niepowodzeniem aż do pewnego poranka, kiedy nagle obudziło mnie słońce. Po długim i ciągnącym się czasie wszechobecnej szarości, promienie wdzierające się do sypialni podniosły mnie na równe nogi. „Dość!” – pomyślałam i zrobiłam szybką weryfikację obowiązków w kalendarzu. Kto powiedział, że żeby się wyrwać na chwilę to trzeba jechać daleko? Postanowiłam natychmiast zapakować się do Eclipse Crossa i zrobić sobie niewielką przerwę w codziennej gonitwie. Dokąd pojechać, żeby przejść się na piękny spacer, wypić kawę  w uroczych okolicznościach przyrody i nie stracić całego dnia? Wybór padł na okolice Zalewu Zegrzyńskiego. I to był bardzo dobry pomysł!

Zadzwoniłam do Mateusza Misiaka, który kocha jeździć samochodem i fotografować, a w dodatku ma dziadka, który mieszka za Serockiem. Długo nie musiałam go namawiać, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu fajnych miejsc, włączając w grafik wizytę kochającego wnuczka. Pierwszy przystanek – rynek w Serocku. Zawsze fascynowało mnie to miasteczko, w którym jest tak cicho, że można niemal usłyszeć tykanie zegarka. Jak to jest, że tak niedaleko od Warszawy, w której cały świat galopuje, ludzie potrafią zachować równowagę? No i uroda tego miejsca jest naprawdę niezwykła. Serock może się pochwalić jednym z najładniejszych rynków i jest niesamowicie zadbany. Tam właśnie wypiłam swoją wymarzoną gorącą kawę, której towarzyszyły epickie faworki z lokalnej cukierni. Usiedliśmy na krawężniku patrząc na Eclipse Crossa w słońcu i uznaliśmy oboje, że to cholernie fotogeniczne i ładne auto. Spójność linii i  kształt nadwozia sprawił, że powstała cała sesja zdjęć pokazujących jak dobrze samochód może się komponować z otoczeniem.

Pokręciliśmy się po Serocku i wyruszyliśmy do dziadka w odwiedziny. Krajobraz nadzegrzański sprawił, że poczułam się jak na Mazurach i miałam wrażenie, że jesteśmy gdzieś bardzo daleko. Głowa zaczęła odpoczywać od codziennych stresów, tętno się uspokoiło i wszystkie napięcia poszły sobie precz. O to chodziło! Na podwórku Mateuszowego dziadka przywitał nas leniwy kocur, który w słońcu chyba poczuł wiosnę i mruczał jak szalony. W ogóle nie czułam upływającego czasu i gdyby nie resztka zdrowego rozsądku, to pewnie zostalibyśmy tam do wieczora.

Mateusz chciał mi jeszcze pokazać przystań nad Zegrzem, gdzie latem trenuje ściganie się małymi „motorówko-cosiami”, które przypominają małe bolidy. Tam trafiliśmy na ogromne łodzie motorowe, przy których Eclipse Cross (który dotąd wydawał się być naprawdę dużym samochodem!) wyglądał jak samochód zabawka.

Okazało się, że wcale nie trzeba mieć dużo czasu, żeby oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Są jednak pewne niezbędne elementy, dzięki którym każda – nawet mała – podróż będzie udana. To samochód, który się lubi, ludzie, z którymi fajnie spędza się czas i odrobina chęci. Wiem już na pewno, że będę uciekać częściej. Choćby nawet i na pół dnia, bo takie to najlepszy lek na wszystkie małe i duże smuteczki. fot.: Mateusz Misiak