Po raz pierwszy spotkaliśmy się oko w oko na Zamku Topacz. Obcowanie z Alpine A110 smakuje najlepiej, kiedy stare i nowe stoją obok siebie. Miałam wielką przyjemność prezentowania na scenie auta z prywatnej kolekcji Jurgena Claussa, za którym wjechało zupełnie nowe i niemniej piękne prawdziwe dzieło sztuki motoryzacyjnej. Dopiero wtedy można docenić perfekcyjne nawiązania do legendy, doskonałą kontynuację, która w żaden sposób nie zaburza estetycznych doznań, a wręcz pobudza wszystkie zmysły i przyspiesza bicie serca. Majstersztyk! A przecież ryzyko jakie towarzyszy decyzji o wskrzeszeniu samochodu tak kultowego jak Alpine A110 musiało być ogromne. Tym bardziej, że słyszeli o nim tylko zagorzali fani motoryzacji i pasjonaci zakręceni na punkcie historii sportów motorowych. Teraz to się zmieni, a ludzie na całym świecie będą mieli okazję dotknąć legendy. Życie jest jednak piękne!

Wszystko, jak to zwykle bywa, zaczęło się od miłości. Jean Redele, dealer Renault, był nie tylko zakochany w samochodach, ale też w prędkości i ściganiu się z innymi. W 1950 roku wystartował w rajdzie Dieppe i na szczęście wygrał, bo pewnie dzięki temu zapał do konstruowania lekkich i szybkich samochodów zaczął się w nim rozpalać do czerwoności. Kolejne przeróbki, jakie Redele wprowadzał w swoim Renault 4CV to pasmo sukcesów – 4 miejsce w rajdzie Monte Carlo, pierwsze w Tour de Belgique i Mille Miglia. I tak powstała firma Societe des Automobiles Alpine i pan Redele zaczął przygodę z produkcją własnych samochodów. Najbardziej spektakularnym dziełem stało się właśnie Alpine A110, które rozsławiła wygrana m.in. w Rajdowych Mistrzostwach Świata w 1973 roku. Maleńki jak breloczek, lekki jak piórko i szybki jak wiatr podbił serca kierowców i trudno się temu dziwić.

Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Alpine A110 powraca w pięknym stylu, przeszył mnie lekki dreszczyk podniecenia. Ciekawość mieszała się z obawą, czy nie popsują tego, co zostało już kiedyś idealnie skomponowane. Pierwsze zdjęcia zrobiły na mnie duże wrażenie i już wiedziałam, że jest dobrze. Linia nadwozia jest z jednej strony nowoczesna, z drugiej jednak zachowała ten sam sznyt i klimat, który zawsze był atutem Alpine A 110. Czekałam więc bardzo na moment pierwszego spotkania, który miał rozwiać wszelkie wątpliwości. Po cichu marzyłam, żeby mój testowany egzemplarz był… niebieski! Charakterystyczny lakier jest nawiązaniem do poprzednika i jakoś nie wyobrażałam sobie, że mógłby mieć inną barwę. Jest, uff! Wszystko składało się pięknie oprócz pogody, bo zaczęło sypać śniegiem, więc o sprawdzeniu pełnej przyczepności mogłam sobie tylko pomarzyć. Ale za to biała droga i napęd na tył obiecują dużo innych, równie fajnych przygód!

Alpine A110 to połączenie surowości z nowoczesnością. Fotele da się ustawić tylko w płaszczyźnie przód/tył, ale kubełki trzymają bajecznie, a ich obszycie miękką alcantarą otula kierowcę tak jak lubię. Wszystko w nim jest superlekkie, dzięki czemu auto waży raptem nieco ponad tonę. Nawet skrzynia biegów dostępna jest tylko w automacie, bo manual byłby zwyczajnie za ciężki. Biegi zmienia się przyciskami, a siedem przełożeń pracuje szybko i bez żadnych opóźnień. Po kilku kilometrach, poczułam, że jest mój i zaczynam się w nim zakochiwać! Pod maską znany z Megane RS silnik o pojemności 1,8 i mocy 252KM, zamontowany centralnie i zasuwający lepiej, bo w leciutkim maleństwie. Alpine A110 jest wyczuwalne, intuicyjne, cholernie dynamiczne i w trybie Sport zmienia się w demona. Nic na to nie poradzę, że zawsze miałam słabość do uroczych diabłów…

Alpine A110 to zupełnie inna koncepcja na życie. Zastanawiałam się, czy mógłby być tym moim jedynym przyjacielem w garażu i chyba jednak tak. Co prawda do bagażniczków z przodu i z tyłu dużo się nie zapakuje, ale co tam! Przyjemność z jazdy i świadomość obcowania z legendą rekompensuje tak drobne niedogodności. Lubilibyśmy się na co dzień i tego jestem pewna, tylko potrzebuję pilnie 250 tysięcy złotych. I to chyba jedyny powód, dla którego Alpine A110 jeszcze nie jest mój.

Fot: Mateusz Misiak