Elektryczne samochody zalewają motoryzacyjny świat i jeśli ktoś się jeszcze do tego faktu nie przekonał, to już najwyższa pora. Tak będziemy podróżować, żeby nie wiem jak bardzo w sercu rodziła się tęsknota za ryczącymi V-ósemkami. Etap rozpaczy mam już za sobą, bo elektryki naprawdę da się lubić. Przede wszystkim za przyspieszenie. Bez redukcji, turbo dziury i innych mankamentów. Wciskam pedał gazu a elektryk katapultuje się jak rakieta kosmiczna. Samochody na prąd rozkwitły w wielu różnych kombinacjach. Jest ekskluzywna Tesla, wielki SUV Outlander PHEV i wszelkie odmiany typowych mieszczuchów. Do pełni szczęścia brakowało mistrza ciasnych uliczek, czyli Smarta. Do niedawna. Nie tylko już się pojawił, ale też podobno niebawem autka tej marki maja być wyłącznie na prąd. Czy słusznie? Postanowiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie i przetestować jak się mały skubaniec sprawdza w praktyce.

Kolorystyka prądowego Smarta rozbawiła mnie do łez. Czarno-zielone barwy z całą pewnością nawiązują do Mercedesa AMG GT! „Fiu fiu, ambitnie” – pomyślałam i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Tradycyjnie, jak w każdym innym samochodzie. Z tą tylko różnicą, że Smart Elektryk nie wydaje z siebie żadnego dźwięku tylko wyświetla poziom naładowania baterii i zasięg 96 km… To pierwsze rozczarowanie, bo podobno miało być 160! Cóż, z zasięgiem baterii jest tak jak ze spalaniem w normalnych autach. Trochę nas bajerują a my dajemy się na to nabrać. Prawie 100 kilometrów wydało mi się jednak sporym zasięgiem na jeżdżenie tylko po mieście i z dużą dawką optymizmu ruszyłam przed siebie.

Smart jest geniuszem miasta. Zawraca jak cyrkiel, parkuje wszędzie prawie tak samo jak skuter. Elektryk w tej sferze niczym się od normalnego Smarta nie różni, nie licząc wspomnianego już sprintu na światłach. Na dziury w drodze trzeba uważać, bo zawieszony jest sztywno i każdą nierówność odczuwa się w kręgosłupie. Nadrabia zwinnością i sprytem, więc przez pierwszych kilka chwil poczułam się jak w wesołym miasteczku. Na moje nieszczęście zaczął padać śnieg i temperatura zamiast wiosennych kilkunastu stopni spadła do zera. Smart przełączony w tryb Eco automatycznie wyłącza ogrzewanie, zaczęłam szczękać zębami a ręce na kierownicy zacisnęły się z zimna. Odruchowo włączyłam nawiewy i z przerażeniem spojrzałam na wskaźnik baterii. Z 80 kilometrów obiecanej dalszej podróży pozostało mi raptem 60, a do najbliższego źródła prądu kompletnie niewiadomo ile. I tu się zaczynają schody. Po pierwsze stacji szybkiego ładowania wciąż jest niewiele. Po drugie – gdzie one w ogóle są?? Rozpaczliwie zaczęłam szukać w Internecie mapy ładowania, która ograniczyła się do kilku opcji. Niestety każda z nich wymaga porzucenia Smarta na czas nakarmienia go prądem. 3 godziny to minimum w przypadku szybkiego ładowania i kilkanaście godzin spokojnego doprądowania przez normalne gniazdko. Nie ma lekko. W tym przypadku frajda elektrycznego podróżowania łączy się z zaplanowaniem grafiku w kalendarzu. Trzeba to wszystko policzyć, wiedzieć dokąd się jedzie i kiedy będzie czas na ładowanie. No chyba, że ktoś ma w domu gniazdko i podłącza się na noc. Przeszło mi nawet przez myśl wyrzucenie przedłużacza przez okno z drugiego piętra, ale na szczęście się opamiętałam, bo sąsiedzi znów patrzyliby na mnie jak na wariatkę.

Smart elektryczny jest fajny i będzie miał sens, jeśli przejedziemy nim obiecane 160 kilometrów mogąc sobie podgrzać przymarznięte części ciała bez stresu utraty większości zasięgu. Póki co czekam na ciepłe dni i rozgrzewam się wspomnieniem o cudownie brzmiących Vósemkach, które kosztują tyle samo lub mniej. Bo za Smarta przyszłoby mi zapłacić prawie sto tysięcy złotych…