Skorpion w logo to zawsze obietnica wielkiej frajdy. Abarth potrafi wprowadzić człowieka w stan euforycznej radości z jazdy aplikując dużą dawkę adrenaliny wprost do krwioobiegu. Nie było chyba wdzięczniejszego obiektu do przeobrażenia w ulicznego chuligana niż Fiat 124 Spider, powracająca po latach legenda wśród roadsterów. Mały skurczybyk, sztywno zawieszony z odpowiednią dawką mocy musiał mi skutecznie zawrócić w głowie. Czekał na mnie rzucając zawadiackie spojrzenia z pięknej, długiej maski jakby chciał powiedzieć „odpal mnie a nic już nie będzie takie samo”. No i miał rację.

Powrót Fiata 124 Spider w 2016 roku był powodem do świętowania. To oznacza, że wciąż jest miejsce na samochody z charakterem, nietuzinkowe, wybitnie urodziwe i pełne silnej osobowości. Na szczęście! Sam fakt, że konstrukcję oparto na Maździe MX-5 dodaje całej sprawie pikanterii, bo przecież nie ma lepszego roadstera na rynku, który mógłby posłużyć za bazę. Spider ma jednak zupełnie inną linię nadwozia i kipi włoskim charakterem. Nieco bezczelny, zadziorny i przykuwający wzrok z całą pewnością nie zginie w tłumie. Abarth stylistycznie dodał mu drapieżności i z bulwarówki zrobił łobuza, w którym trudno się nie zakochać.

To, co się dzieje po odpaleniu silnika można porównać do radości dziecka, które z wypiekami na twarzy odpakowuje świąteczne prezenty. O rany, ileż w nim jest do odkrycia! Jak na Abartha przystało zawieszenie jest piekielnie sztywne, a spod maski wydobywa się dźwięk przypominający prawdziwą motoryzację rodem z XX wieku. Doskonały warkot silnika skutecznie zagłusza wszystko dookoła  radując moje uszy. Silnik 1.4 o mocy 170 koni mechanicznych wpakowany w lekką konstrukcję małego roadstera uwielbia rozkręcanie do minimum 3000 obrotów. Wtedy dostaje werwy i gna przed siebie jak szalony, wydając z siebie charakterystyczny bulgot. Krew szybciej krąży, na twarzy pojawiają się wypieki i cały świat przestaje na chwilę mieć znaczenie. Liczy się tylko to, czym Abarth 124 Spider może mnie jeszcze zaskoczyć.

Jak na ulicznego chuligana przystało Abarth 124 to narowisty wariat. Doskonale wyczuwalny i cholernie precyzyjny idealnie wkleja się w zakręty, bo układ kierowniczy daje poczucie panowania nad sytuacją. Czujność wzmaga się po przyciśnięciu magicznego guzika Sport. Przed pełnym zerwaniem przyczepności wciąż czuwa ESP, nie ingerując zbyt mocno, jednak ratując skórę w krytycznym momencie. Odważniejsi mogą wyłączyć i to, a wtedy trzeba dolać sobie oleju do głowy i zachować zimną krew. Skrzynia biegów to kolejny punkt na liście „do zakochania”. Krótkie przełożenia, szybkie reakcje i lekki opór przy wrzucaniu biegu to największa frajda dla amatorów dynamicznej jazdy. W tym przypadku kompletnie nie wyobrażam sobie automatu, choćby był najlepszy pod słońcem!

Jeśli kiedyś dopadnie mnie kryzys wieku średniego, to będzie to pierwszy zakup, jakiego dokonam. I mam w nosie, że mogą na mnie patrzeć jak na wariatkę, która strzelając z rury wydechowej budzi połowę osiedla wyjeżdżając rano z garażu. Tym bardziej, że 174 tysiące za tak wspaniały przedmiot pożądania, jakim Abarth 124 Spider niewątpliwie jest, to wcale nie tak strasznie dużo. Niestety jeśli kiedyś będę miała do dyspozycji taką gotówkę, prawdopodobnie będę też już całkiem siwa. I będę się trzymać wersji, że wciąż będzie mi z nim do twarzy.