Ciężkie czasy nastały dla tych, którzy nie przepadają za koncepcją SUVów i Crossoverów. Kiedyś sprawa była jasna. Produkowano sedany, hatchbacki i kombi, a roadstery i coupe stanowiły margines w motoryzacji stworzony specjalnie dla awangardowej klienteli. Prosto, jasno i klarownie. Z biegiem czasu ilość segmentów i rodzajów nadwozia zaczęła pączkować z prędkością światła i muszę przyznać, że już się sama pogubiłam co jest co. Ostatnim hitem sprzedażowym stały się crossovery. Trend dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo najczęściej pojemność bagażnika jest taka sobie i nie ma porównania z żadnym porządnym kombi. A i tak o crossoverach mówi się, że są rodzinne, a z opinią większości ciężko dyskutować. Najnowsze dziecko stajni VW to oczywiście podniesiony i lekko nadmuchany przedstawiciel tegoż właśnie segmentu. Nazywa się T-Roc i na pierwszy rzut oka sprawia zupełnie niezłe wrażenie. Choć nie kocham klimatu Volkswagena i z crossoverami niezbyt się przyjaźnię, postanowiłam dać mu szansę.
Muszę przyznać, że T-roc jest zgrabny. Ładnie narysowany, bez zbytniej przesady, lecz z nowoczesnym sznytem. Ważne, że jest spójny i wszystkie elementy uzupełniają się nawzajem. W bieli zdecydowanie mu do twarzy i nawet zdarzyło się kilka ciekawskich spojrzeń na światłach. Trochę się bałam wnętrza, bo w Volkswagenach nigdy nie czułam się do końca przyjaźnie. Zawsze wszystko działa bez zarzutu tylko jakoś wdzięku i lekkości brak. W T-rocu jest jakby trochę lepiej, bo można sobie ustawić delikatne podświetlenia, które ocieplają całość. Za to 8 calowy ogromny wyświetlacz ma taką ilość informacji, w które można ingerować, że bawiłam się nim prawie godzinę! Większość funkcji nie była mi co prawda do niczego potrzebna, za to rozrywkę miałam zagwarantowaną. I oczywiście, jak to w każdym Volkswagenie, nic się nie zawiesza i nie zawodzi, choć taka opcja wymaga dopłaty prawie 3000 złotych. Z przodu miejsca jest tyle co w solidnym SUVie, za to z tyłu wyższe osoby z pewnością poczują, że mają do czynienia z mniejszym crossoverem. Jedyny mankament, na który można ponarzekać to twardość plastików, którym niestety zabrakło odrobiny finezji.
Najbardziej z całego testu uradował mnie silnik, którym T-roc został obdarzony w fabryce. Dwulitrowy 190-konny silnik TSI zestrojony z dwusprzęgłowym automatem rozpędza się do setki w 7,2 sekundy. I tu już można się uśmiechnąć tym bardziej, że napęd na cztery łapy klei idealnie auto do drogi. Nawet dość ostre zakręty nie powodowały bujania nadwoziem, a to dzięki fajnie zestrojonemu zawieszeniu. Nie za twardo, nie za miękko, po prostu akurat. T-roc nie zażądał ode mnie zbyt wygórowanej ilości paliwa, bo 8 litrów w mieście jak na tak dynamiczną jednostkę to bardzo rozsądny wynik. I choć nie jest to moje marzenie i prawdopodobnie nie będę o nim śnić po nocach, to jednak T-roc odrobinę zniwelował mój brak sentymentu do Volkswagena. To był udany tydzień, który pozostawił sporo przyjemnych wrażeń. Nieprzyjemna jest tylko cena, bo za auto w tej wersji trzeba zapłacić minimum 125 tysięcy złotych. Trudno ocenić, czy to dużo. Z pewnością mając do dyspozycji taką gotówkę dokonałabym zupełnie innego wyboru. Jednak rzesza miłośników crossoverów powinna się mu się przyjrzeć bliżej, bo T-roc może na rynku sporo zamieszać.
Leave a Reply