Dacia Duster budzi skrajne emocje. Ci, którzy lubią przyszpanować marką prychają z lekką dozą wyższości. Wielu zwyczajnie docenia stosunek jakości do ceny. Spotkałam też skrajnych fanatyków (naprawdę!), którzy to auto autentycznie uwielbiają. Tak właśnie prezentuje się najwspanialszy aspekt motoryzacyjnych emocji. Wydawać by się mogło, że powinniśmy rozprawiać tylko o technicznych walorach lub mankamentach, a samochód jest dopełnieniem nas samych i albo go lubimy albo nie. Z Dacią Duster sprawa ma się podobnie. Przez osiem lat bytności na rynku sprzedano grubo ponad milion sztuk małego terenowca i jest to niewątpliwie zasługa bardzo dobrej ceny. Gdyby jednak Duster zupełnie się nie sprawdzał – nie oszukujmy się – nikt by do salonu po niego nie wrócił. Z poprzednim modelem miałam jednak pewne wątpliwości. Najbardziej odrzucał mnie zapach plastików, którego w żaden sposób nie umiałam się pozbyć. Pamiętam, że jedynym ratunkiem było otwieranie okna, bo bez przewietrzenia zaczynała mnie boleć głowa. Cała reszta sprawdzała się bez zarzutu, choć było surowo i dość topornie. Duster czekał na swoją nową odsłonę i oto pojawił się przeprojektowany od podstaw w diametralnie odświeżonych szatach.

Projektantom Dustera należy się medal za linię nadwozia. Trzeba przyznać, że prezentuje się dumnie, jest bardziej terenowy i złapał lepsze proporcje. Z całym szacunkiem dla wszystkich prześmiewców i złośliwców nikt mi nie powie, że Duster źle wygląda. Jest muskularny, optycznie szerszy, ma fajne relingi i w ogóle przyjemny z niego gość. W kolorze o dumnej nazwie Atacama Orange bardzo mu do twarzy. Zaczęła mnie zżerać ciekawość. Jeśli tak wiele zmieniło się na zewnątrz to jest nadzieja, że wnętrze, zawieszenie, wyciszenie i komfort podróżowania też przeszły metamorfozę. Wsiadłam i zanim odpaliłam silnik postanowiłam posiedzieć w środku i przyjrzeć się detalom. Po pierwsze – plastiki nie wydzielają żadnej dziwnej woni. Co za ulga! Pierwszy raz w Dusterze nie muszę otwierać okna. To oznacza, że materiały wykończeniowe są po prostu dużo lepszej jakości, przyjemniejsze w dotyku i po prostu ładniejsze. Zniknęły toporne pokrętła i surowe przyciski, za to pojawiły się ładne nawiewy i komputer pokładowy. Prosty, ale jest. Jest też selektor trybów jazdy 4×4, multiview camera ułatwiająca parkowanie, 7 calowy ekran dotykowy z nawigacją i system monitorowania martwego pola. Fiu fiu, takie metamorfozy to ja lubię!

Rozemocjonowałam się zmianami i i odpaliłam półtoralitrowego diesla wyposażonego w 110 koni mechanicznych. Zaterkotał, choć w środku jest ciszej niż w poprzednim Dusterze. Manualna skrzynia ma sześć biegów, co mocno ratuje sytuację przy większych prędkościach. Układ kierowniczy to kolejny punkt na liście dobrych zmian (jakkolwiek by to nie zabrzmiało). Duster prowadzi się lżej i zdecydowanie lepiej się go wyczuwa. No i nie ma już takich wibracji, które kiedyś groziły rozlaniem kawy na tapicerkę. Najfajniejszy punkt Dustera to jednak właściwości terenowe. Wielbiciele, o których pisałam wcześniej, to właśnie fanatycy podróżowania po bezdrożach. Oczywiście wymaga to posiadania wersji 4×4, która potrafi przenieść na tył nawet 50 procent momentu obrotowego. Jest zacnie i Dusterem spokojnie można polatać po błotach i skałkach. Krzysiek Hołowczyc przeleciał przy mnie przez tak grząski teren, że zastanawiałam się czy nie trzeba będzie dzwonić po traktor. Inna sprawa, że chłopak potrafi wycisnąć z auta maksimum jego możliwości.

Clou sukcesu Dustera pozostaje niezmienne. Cena. Nie wiem, jak oni to robią, ale to działa. Zaczyna się od 39.900 złotych, ale dla mnie hitem jest koszt topowej,  „wszystko mającej” wersji Prestige – 75.440 złotych. To jasne, że nowy Duster będzie schodził jak świeże bułeczki. I ja mu życzę samych przyjaznych i dbających właścicieli.