O tym, że Jeep jest mistrzem wśród czteronapędowców nikogo nie trzeba przekonywać. To marka, która wyrosła z potrzeby stworzenia samochodów piekielnie wytrzymałych i absolutnie wszędobylskich. Na początku lat 90-tych ktoś niewątpliwie bystry zauważył, że fajnie byłoby połączyć doskonałe właściwości terenowe z odrobiną luksusu i w ten sposób powstał Grand Cherokee. Przez długie lata jego jedyną konkurencją był Range Rover, a pomysł wypuszczenia na rynek ogromnego terenowca, w którym można się poczuć jak właściciel pola naftowego, był strzałem w dziesiątkę. Grand Cherokee stał się legendą i wszystkie jego wcielenia budzą niemałe emocje. Do Jeepów mam słabość. Wranglera kocham miłością bezwarunkową i z obiektywizmem w kwestii tej marki trochę u mnie słabo. Dlatego wiedziałam, że tydzień z Grandem w wersji Night Eagle będzie dla mnie czystą frajdą. Skończyło się na nocnych wyprawach po cokolwiek na drugi koniec miasta, bo zwyczajnie nie chciało mi się z niego wysiadać.

Wszystko przez niepowtarzalny klimat bezczelnego, ogromnego i cholernie wygodnego Gringo. Grand Cherokee jest masywny, budzi respekt i wywołuje we mnie poczucie mocy. To tak, jakby siedząc w nim nic nie stanowiło problemu, a wszystkie marzenia były do zrealizowania tu i teraz. Żadnych lęków, stresów, niemożności czy słabości. Z miną zdobywcy świata zasiadałam w doskonale wygodnym fotelu kierowcy i rozglądając się po wnętrzu doszłam do ciekawej konkluzji. Grand Cherokee jest rzeczywiście GRAND i wszystko w nim jest ogromne. Zegary, wyświetlacz (8,4 cala!), pokrętła i lewarek skrzyni biegów. Dosłownie NIC nie jest małe! No, może oprócz mnie i … spalania. Przy naprawdę dynamicznej jeździe pokazał 8,5 litra, co naprawdę zadziwia. Tym bardziej, że pod maską jest potęga, czyli trzylitrowy diesel o mocy 250 KM, zestrojony z ośmiobiegowym automatem. Po przełączeniu w tryb sport mój ulubiony monster zbiera się bardzo dynamicznie i z groźnym pomrukiem daje wszystkim dookoła znać, że się zbliża. Prowadzi się bezczelnie dobrze i pomimo ogromnej masy 2,5 tony nie „pływa” w zakrętach. W Grand Cherokee poczułam się tak, jakby u mojego boku pojawił się twardy facet, który obroni mnie przed każdym niebezpieczeństwem. I jak tu się nie zakochać?

Napęd 4×4 w Grandzie to też legenda, która w dodatku stała się piekielnie łatwa w obsłudze. Duże (dla odmiany!) pokrętło w prosty sposób ustawia parametry w trybach Snow, Sand, Auto, Mud wersję z reduktorem, czyli 4WD LOW. Prosto, jasno i klarownie, jak na Amerykanina przystało. Ciężko w nim utknąć, bo wygrzebie się z niemałych opresji. Jakby tego było mało, Grand Cherokee naszpikowany jest systemami bezpieczeństwa. Sam hamuje przed przeszkodą (co sprawdziłam parę razy wpasowując się w miejsca parkingowe „na żyletkę”) i sygnalizuje samochody w martwym polu. Nie jest więc tylko prostym, masywnym gościem bez wyobraźni. Grand jest bardziej wysublimowany i nowoczesny niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wersja Night Eagle dodaje mu drapieżności i wyrazistości. Niestety już drugiego dnia zaczęłam z nim rozmawiać, co robię tylko w przypadku samochodów, z którymi bardzo się zżywam. No i stało się, a przecież trzeba było się w końcu rozstać. Uwierzcie mi, to najtrudniejszy moment testów, które zostają w sercu. Za Grandem będę tęsknić, w końcu takich facetów nie spotyka się zbyt często.